Opowieść o chłopcach z poprawczaka to trzeci z serii reportaży "Kochani" o kibicowaniu. Pierwszy - o Kacprze, chorującym na nowotwór - możecie przeczytać TUTAJ. Drugi - o potomkach pierwszych polskich emigrantów w Brazylii - TUTAJ. Przy okazji meczów reprezentacji Polski chcemy opowiedzieć o tych, którzy są po drugiej stronie ekranu. O tym, czym dla nich jest oglądanie reprezentacji, koszulka z orzełkiem, kim idole z kadry. Czym jest przeżywanie meczu reprezentacji dla Polonii po drugiej stronie oceanu, czym dla chorego dziecka, czym dla wychowanków domu poprawczego.
"Kto to, ku*wa, jest, panie wychowawco?" - zapytali, gdy Marcin Grzegrzółka, prezes fundacji, pojawił się w ośrodku. Przez cztery miesiące się do niego nie odzywali. Traktowali jak obcego. Przyjeżdżał, zapraszał na treningi, a przecież im nie chciało się nawet wyjść z pokoju. Za dorośli byli na ganianie piłki, inne sprawy mieli na głowie, dosyć byli zmęczeni. Co to w ogóle za gość?!
- Byłem dwa lata młodszy, mniejszy, szczuplejszy niż dzisiaj, a oni dotyrani, fizycznie mocni. Każdy z problemami, niewinnych tam nie ma. Wiesz, co chcę powiedzieć? No, bałem się. Pierwszy trening: trzydziestu chłopaków, nastolatkowie, hormony buzują, a ja wcześniej trenowałem tylko dzieciaki w akademii - opowiada Marcin Dąbrowski, trener w ośrodkach poprawczych. - I teraz zrób tak, żeby cię słuchali. Słyszałem od wychowawców, że nie mogę być zbyt stanowczy, bo się zbuntują, z kolei jak dam sobie wejść na głowę, to po mnie. Prawie nigdy nie biorę na treningi gwizdka. Wolę krzyknąć, klasnąć. Ale wtedy intuicyjnie wziąłem. To mnie uratowało, nie przekrzyczałbym ich. Popełniłem tylko jeden błąd. Z przyzwyczajenia, jak przed każdym treningiem w akademii, zapytałem, co słychać. "Stare ku*wy nie chcą zdychać".
W ośrodkach futbol jest formą terapii, pomaga w resocjalizacji, wychowuje, zapełnia czas i uczy konsekwencji. - Zobowiązałeś się do treningów? To nie możesz teraz ot tak odpuścić. Drużyna na ciebie liczy - mówią trenerzy. Piłka namawia do rzucenia nałogów, bo dobra gra i narkotyki nie idą w parze. Masz za dużo energii, nosi cię? Idź na boisko, pobiegaj, kopnij z całej siły.
Z Marcinem Grzegrzółką, prezesem fundacji "Z ławki rezerwowych" znamy się już dłuższy czas, widzieliśmy się kilka razy. Opowiadam mu o cyklu "Kochani" i proponuję wspólne oglądanie meczu z jego podopiecznymi. Jest chętny, zbierze chłopaków, ja muszę skombinować rzutnik. Widzimy się w środę wieczorem, Polska gra z Anglią. Spodziewam się zobaczyć osiłków, jak z opowieści Marcina Dąbrowskiego. A widzę chłopców. Witają mnie, chcą pomóc z wniesieniem sprzętu. Grzeczni, kulturalni, powiedziałbym, że w szkole siedzą w pierwszych ławkach. A jednak tu są, korzystają z pomocy fundacji.
Fundacja od trzech lat działa przy ośrodkach poprawczych i schroniskach dla nieletnich na terenie Warszawy, ale wśród podopiecznych ma też dzieci bez żadnych wyroków. To z nimi widzę się podczas meczu. Nie ma złych spojrzeń, agresji czy przekleństw. Są mili chłopcy, na początku zawstydzeni, zamknięci w sobie i nieufni. Nic nie przeskrobali. Sami są ofiarami zaniedbań rodziców i systemu. Pechowcami, że na właściwe osoby trafili dopiero niedawno. Sporo w życiu przeszli. Im też pomaga fundacja "Z ławki rezerwowych". Siedzą ze spuszczonymi głowami, wzorkiem uciekają w telefony, ale w końcu przełamujemy lody. Rozmowa klei się coraz bardziej. Wiem już, że na Wembley rezerwowymi są: Fabiański, Grosicki, Jóźwiak, Milik, Szymański i Reca. Tutaj na ławce rezerwowych wylądowali: Antek, Mikołaj, Marcin, Maks i Michał. Każdy z innego powodu.
- Pomagamy kilkunastu rodzinom. Alkohol, inne używki... Ale to nie zawsze jest patologia. Czasami brakuje ojca i sama matka nie daje rady z gromadą dzieci, czasami mama i tata gonią za pieniędzmi i karierą. Czasami mama odchodzi od rodziny. Jednemu dziecku brakuje miłości i czasu, drugiemu męskiej ręki, trzeciemu bardzo dokuczają w szkole i wręcz odzierają z godności. Bywają zaniedbani, nikt nie poświęca im uwagi, robią co chcą. Często szukają akceptacji na ulicy, są wykorzystywani przez starszych jak mięso armatnie, wsiąkają w środowisko, zaczynają próbować różnych używek. Mogą wyjść na ulicę z pięknego domu albo z małej chatki. I tak coś dla siebie znajdą. Chcemy im pokazywać inną drogę - opowiada Marcin Grzegrzółka.
- W fundacji są osoby, które po prostu mają problemy w społeczeństwie lub w rodzinie. Razem siedzimy na takiej ławce rezerwowych, więc ta nazwa bardzo pasuje. Chcemy się z niej podnieść, wspieramy się i pomagamy sobie nawzajem. Każdy tutaj może powiedzieć o swoich problemach - tłumaczy cichym i niepewnym głosem Marcin, ma 14 lat.
Do meczu dobra godzina. Rozkładamy ekran, ustawiamy rzutnik, przygotowujemy przekąski. Okazuje się, że dziewczyna, która miała z nami oglądać mecz, jednak nie dojedzie. Kocha piłkę nożną, chciałaby grać w klubie, jest zdeterminowana, żeby zmienić swoje życie, ale brat-narkoman wrócił do domu i powiedział, że sam o nią zadba. Nie chce niczyjej pomocy. Jej też zabronił z niej korzystać. To nastolatka. Do uratowania. Ale co z nią będzie?
Podopieczni fundacji 'Z ławki rezerwowych' z vanem, którym pojadą na Euro materiały fundacji
Po kilku miesiącach prowadzenia cichych treningów, przyjazd Grzegrzółki do ośrodka jest wyczekiwany: chłopcy stoją w oknach, już z korkami na nogach, nie mogą się doczekać. Przekonał ich, zdobył zaufanie, zapracował na szacunek. - Szczerością, zaangażowaniem, robieniem tego wszystkiego profesjonalnie i na poważnie. Chcemy dla tych chłopców robić wielkie rzeczy. Kiedyś zadzwonił do mnie znajomy, że w Decathlonie są buty na promocji, więc może bym chciał dla moich chłopaków. Zapytałem, jakie buty on kupuje. "No takie za 350 zł". Właśnie! Ja też chcę im kupować takie, nie najtańsze. Chcę im dawać to, co sam bym wziął dla siebie - opowiada Grzegrzółka. - Kiedyś kupiliśmy im zestaw strojów Adidasa. Koszulka, spodenki, getry, pełen rynsztunek. Założyli i cisza. Nie podobają im się? Zapytałem takiego starszego wychowawcy, czemu oni się nie cieszą. Powiedział: "Marcin, spokojnie, daj czas. Może zaniemówili, bo pierwszy raz w życiu dostali coś bezinteresownie".
- Pracuję z dziećmi w wieku podstawówkowym. Najczęściej są w ośrodku przez narkotyki, kradzieże, drobne przestępstwa. Na początku też miałem problem, żeby znaleźć z nimi wspólny język. Robiłem treningi dwa razy w tygodniu i po jakichś 2-3 miesiącach zdobyłem ich zaufanie. Postawiłem na bardziej kumpelską relację i myślę, że to się sprawdziło. Dzisiaj przychodzą do mnie z problemami, z którymi nie pójdą do nauczyciela czy wychowawcy. Jestem ich starszym kolegą, który może pomóc, doradzić - mówi trener Filip Stolarz. - Ta praca daje mi niezwykłą satysfakcję. Widzę, jak ci chłopcy się zmieniają, jak przewartościowują pewne rzeczy. W ogóle lubię pomagać. Na co dzień jeżdżę w karetce pogotowia, kończę ratownictwo medyczne i za dwa miesiące będę już miał prawo wykonywania zawodu - dodaje.
- W schroniskach jest mnóstwo narzekaczy. Każdy jest winny tylko nie oni: ojciec, bo zaniedbał, kolega, bo namówił na ćpanie. Wszyscy są w poprawczaku przez przypadek. Zaprosiliśmy na mecz zespół AMP Futbolu Legii Warszawa. Przyjechali chłopacy z amputowanymi kończynami i nie mieli żadnych wymówek. Żaden się nie żalił, nie narzekał na swój los. Wzięli kule i biegali niesamowicie szybko, nie poddali się mimo trudnej sytuacji. Moi chłopcy osłupieli, nikt się nie odzywał. To było zderzenie z innym światem. Nagle ich problemy wydawały się małe. Taka konfrontacja była niezwykle potrzebna - opowiada prezes fundacji "Z ławki rezerwowych".
- Mieliśmy też w schronisku takiego chłopaka, który zupełnie nie widział w życiu sensu. Wszystkiego miał dosyć. Nie chciał z nami trenować, bo i tak wiedział, że nie zostanie profesjonalnym piłkarzem. Z czasem się jednak zainteresował, co robimy. Przychodził na treningi i zaczął mnie nawet pytać, którą częścią stopy powinien trafiać w piłkę. Grał coraz lepiej, ale co najważniejsze: sport go otworzył, życiowo odblokował. Zaczął w siebie wierzyć, a że był naprawdę solidnie zbudowany i silny, to zaczął trenować wioślarstwo. Zdobył brązowy medal mistrzostw Polski. Wyszedł na prostą, dzisiaj jest trenerem personalnym w siłowni - mówi Grzegrzółka.
Schronisko dla nieletnich. Warszawa, ul. Lipowczana, 29 stycznia 2019 Fot. Jędrzej Nowicki / Agencja Wyborcza.pl
- Naszym najważniejszym zadaniem jest wciągnięcie tych chłopców w sport. Zaszczepienie w nich pasji. Na treningach piłkarskich nie tylko pokazujesz, jak celnie kopnąć piłkę, ale uczysz ich systematyczności, punktualności, współpracy z innymi - opisuje Dąbrowski. - Z ośrodka wychodzą po kilku miesiącach, niektórzy po dwóch latach. Później wracają do tego samego środowiska, przez które trafili do ośrodka. Spotykają te same osoby. My musimy sprawić, by na tyle zakochali się w sporcie i uwierzyli w siebie, żeby nie chcieli wracać do poprzedniego życia. Żeby potrafili odmówić. Żeby oparli się pokusie. Da się to zrobić, mamy takie przypadki. Czasami chłopcy rezygnują z przepustek, bo nie chcą wracać do swojego środowiska. Chcą się zmienić, ale jednocześnie czują, że jeszcze mogliby ulec. Wolą nie prowokować losu i zostać w ośrodku.
Półmrok sprzyja zwierzeniom. Światło zgaszone, żeby dobrze widzieć, co na Wembley. Mecz trwa, a my rozmawiamy o reprezentantach Polski. Mikołaj nie zgadza się z wyborem Paulo Sousy, który na stałe wstawił między słupki Wojciecha Szczęsnego. - Sam jestem bramkarzem, a Łukasz Fabiański był moim pierwszym idolem. Od niego wszystko się zaczęło, bo zobaczyłem go w meczu reprezentacji i zagrał świetnie. Wyszukałem w Internecie więcej informacji, obejrzałem film o nim, posłuchałem wywiadów i bardzo go polubiłem. Był moim pierwszym idolem. Dlatego też zacząłem stać na bramce. Sousa powinien na niego postawić, a nie na Szczęsnego. Fabiański jest niezawodny. Ile razy już tak było, że siadał na ławce rezerwowych, a później wchodził i wykorzystywał szansę? - pyta, a Marcin Grzegrzółka na jego przykładzie od razu tłumaczy, że najważniejsze to zawsze być gotowym na otrzymanie szansy. - Fabiański podnosił się z ławki i wracał do składu, bo był w dobrej formie i pracował nad sobą, mimo że chwilowo nie grał - mówi. Futbol to piękna metafora życia.
Wraca historia Jakuba Błaszczykowskiego, by pokazać, że mimo traum i życiowych tragedii można wyjść na prostą. Zresztą, kapitanem tej reprezentacji jest idol absolutny. Robert Lewandowski jest przez Grzegrzółkę podrzucany jako piłkarz do oprawienia w ramkę: pracowity, profesjonalny, z życiowym zakrętem już na jego początku, gdy pochował tatę, mając szesnaście lat. A jednak dał radę. Maks, trzynastolatek, przyzna później, że on też marzy o tym, żeby zdobyć Złotą Piłkę. - Jestem środkowym obrońcą, ostatnio byłem na testach w Widzewie Łódź, ale nie wypadłem najlepiej. Muszę pracować nad opanowaniem stresu. Zżera mnie w ważnych momentach. Przed tymi testami bardzo się denerwowałem, aż w żołądku ściskało. Później wyszedłem na boisko i nie pokazałem tego, co bym chciał. Spaliłem się - zauważa bardzo świadomie.
Chłopakom szczególnie bliski jest Kamil Grosicki. W zeszłym roku nagrał dla nich krótkie pozdrowienia. Jego historia też jest inspirująca. Problemów nie brakowało, a jednak sobie z nimi poradził. Nawet ten wyrównujący gol Jakuba Modera jest lekcją, że w krótkim czasie można wiele zmienić. Rok temu Moder był rezerwowym w Lechu Poznań, zmieniał Karlo Muhara, gdy zespołowi nie szło. Nagle wystrzelił: kosztował 11 milionów euro, wystąpił w Lidze Europy, zadebiutował w reprezentacji i zagrał w Premier League. Gol na Wembley przyszedł szybciej niż mógł się spodziewać. Ale znów: - Był gotowy wykorzystać szansę - podkreśla Grzegrzółka.
Michał wspomina swój najpiękniejszy moment na boisku. - Byłem bramkarzem, a strzeliłem gola. Po prostu zobaczyłem, że bramkarz rywali stoi przed polem karnym, więc kopnąłem z całej siły. Wpadło - emocjonuje się. Został bohaterem. Wreszcie. - Innym razem graliśmy na wuefie w siatkówkę. Całego seta wygrałem asami serwisowymi, nie schodziłem z zagrywki - uśmiecha się.
Antek tylko się przysłuchuje. Niechętnie mówi o swoich marzeniach i celach. Powtarza, że twardo stąpa po ziemi i jest skromny. Ciągnięty za język przyznaje, że jest wicemistrzem Polski w futsalu. - W zeszłym roku z Borem Regut zajęliśmy drugie miejsce na mistrzostwach do lat 14. Po drodze pokonaliśmy Legię Warszawa, Piasta Gliwice, Podbeskidzie Bielsko-Biała. Świetny moment - mówi. Okazuje się, że już niedługo czekają go testy w Jagiellonii Białystok i Rakowie Częstochowa. O karierze piłkarskiej myśli bardzo poważnie. Liceum sportowe już ma wybrane. Codziennie trenuje. Zajęcia w klubie uzupełnia bieganiem, rano wchodzi do beczki z lodowatą wodą, dba o dietę, konsultuje się z trenerem mentalnym. Podgląda najlepszych i nimi się inspiruje. Profesjonalizm odmienia przez wszystkie przypadki, choć najbardziej lubi akurat piłkarza-lekkoducha - Neymara.
Podopieczni fundacji 'Z ławki rezerwowych' przed meczem materiały fundacji
Ponad rok temu ci sami chłopcy, z którymi oglądam mecz, siedzieli w ogrodzie i nieco zmęczeni odpoczywali po pracy. Rozmawiali o piłce, jak zwykle. Znali już terminarz Euro, nie słyszeli jeszcze o koronawirusie. Ktoś zażartował, że jeśli chcieliby pojechać na turniej, to tylko vanem, bo na samolot nie mają pieniędzy, a do osobówki wszyscy się nie zmieszczą. Przyszedł Marcin Grzegrzółka. - A czemu mówicie, że to żart? Jedźmy. Do roboty.
Grzegrzółka często oddaje podopiecznym inicjatywę. "Wymyślcie, weźcie się do pracy, powiedzcie, jak możemy to zrobić, jaki macie plan" - to wszystko słyszę tego wieczoru, gdy oglądamy mecz. W zeszłym roku Euro zostało przełożone ze względu na pandemię, więc i plany fundacji trzeba było przenieść o rok. Teraz znów wszystko jest aktualne: czerwiec, mecz reprezentacji Polski w Bilbao z Hiszpanami, do przejechania 2,5 tys. kilometrów. Pojedzie siedmiu chłopców, do tego dwóch trenerów. Ci, z którymi spotykam się w środę nie mogą się doczekać.
- To ma być prawdziwie męska wyprawa: scyzoryk, namiot, wysiłek, własnoręcznie wyremontowany samochód. Dla niektórych naszych podopiecznych to będzie pierwszy wyjazd za granicę i pierwszy mecz na wielkim stadionie. Chcemy ich w ten sposób otwierać, pokazywać im nowe rzeczy. Zresztą, u nas chłopcy wbijają pierwsze gwoździe, pierwszy raz chwytają za piłę czy śrubokręt. Bywa, że gdy uda im się zbić dwie deski, pierwszy raz ktoś ich pochwali. Mamy ogród, gdzie mogą podłubać w ziemi, oderwać się od telefonu, spędzić wspólnie czas i później doglądać, jak rośnie to, co zasadzili. Wieczorami, po pracy, rozpalamy ognisko i rozmawiamy. Kiedyś okazało się, że chłopak miał 26 lat i pierwszy raz w życiu piekł kiełbasę - opowiada Marcin Grzegrzółka.
- Tu też nie chodzi tylko o to, żeby pojechać i obejrzeć mecz. Najpierw trzeba wszystko zorganizować, chłopcy są w to zaangażowani. Już w zeszłym roku założyliśmy zbiórkę na Pomagam.pl, by zebrać pieniądze na zakup vana. Starego volkswagena, zwanego ogórkiem. Kupiliśmy go i zaczęliśmy remontować. Co możemy, robimy sami. Do czerwca chcemy się napracować, by ten wyjazd był nagrodą. Auto właśnie stoi u mechanika. Do tego za coś musimy kupić bilety, opłacić noclegi po drodze. Wciąż prowadzimy zbiórkę - dodaje.
- Jeśli sami odrestaurujemy ten samochód i zaplanujemy całą podróż, to będziemy mieli do niej dużo większy sentyment. Nasz van ma być biało-czerwony, żeby w całej Europie od razu wiedzieli, dokąd jedziemy i po co. W każdy weekend, po szkole, przy nim pomagamy, byle zdążyć na czerwiec. Jeden nocleg już mamy. Ciocia naszego kolegi mieszka we Włoszech i nas przygarnie na jedną noc - opowiada czternastoletni Michał. - Potrzeba kilku tysięcy, ale tak naprawdę każda złotówka jest ważna. Na paliwo, na bramki - dopowiada Marcin. - Nigdy nie byłem za granicą i bardzo chcę pojechać. To moje marzenie - dodaje Mikołaj.
- Prowadzimy dwie zbiórki: jedna to "Vanem na Euro", druga "Jedziemy Vanem na Euro". Na pierwszej mamy 5200 z 9000 zł. Na drugiej 1550 z 7000 zł. Potrzebujemy komplet tylnego zawieszenia do T3, pieniądze na paliwo, do przejechania jest 5 tys. kilometrów i jeszcze pieniądze na noclegi oraz noclegi. Szukamy też firmy, która chciałby się na naszym vanie zareklamować. Będziemy wdzięczni za udostępnianie zbiórki. Zgłosił się do nas pan z Gdyni, który obiecał, że zajmie się tapicerką. Inny pan z Warszawy zadeklarował, że przygotuje koła. Trafiamy na dobrych ludzi. Zrobimy co w naszej mocy, by misja miała szczęśliwy finał. Będzie trzeba prosić o pomoc prezesa PZPN? Poprosimy, dla tych dzieciaków warto - mówi Grzegrzółka.
Zaczęło się od książki "Miasto Boga" o chłopcach, którzy dorastali w Rio de Janeiro z narkotykami w kieszeni. Pod jej wpływem Marcin Grzegrzółka chciał lecieć do Brazylii i pomagać dzieciom w fawelach. - Później pojechałem do Bytomia i zobaczyłem, że tu pod nosem mamy swoją Brazylię. Też całymi dniami po rynku biegały dzieci: brudne, zaniedbane, z zepsutymi zębami. Tylko pistoletów im brakowało - mówi. Zaczął pomagać na miejscu. Tak trafił do ośrodka. Kiedyś Grzegrzółka mijał pod blokiem takich chłopaków i myślał, że powinni wziąć się do roboty, zająć czymś porządnym, zamiast szlajać się bez sensu. - A to nie tak. Ci chłopcy są zagrożeni wykluczeniem społecznym. Nikt się nimi nie zajmuje: rodziny często są rozbite, rodzice zapracowani. Nie ma kto pomóc. Dzieci opuszczają się w nauce, z czasem zupełnie ją zaniedbują, szukają przygód na ulicy. To tak jak z piłkarzami na ławce rezerwowych. Na nich też kibice nie zwracają takiej uwagi. Liczą się przede wszystkim ci, którzy są na boisku. Celem fundacji jest odkryć w tych chłopakach talenty i pasje, by się w coś zaangażowali i poczuli spełnienie. Proponujemy piłkę nożną, ale mamy też chłopaków, którzy boksują w Legii Warszawa, raperów, którzy nagrywają swoje utwory - wymienia Grzegrzółka.
Koszulka reprezentacji Polski, którą Przemysław Frankowski przekazał fundacji 'Z ławki rezerwowych' materiały fundacji
"Wylądowali na ławce rezerwowych, odsunięci od gry, skazani na zapomnienie, banicję. Trenują, by znów zagrać w pierwszym składzie na boisku życia. Życie to najtrudniejsza dyscyplina do wytrenowania. Ty jesteś w niej mistrzem. Chłopakom ta gra ewidentnie nie idzie. Do tej pory zaliczyli mnóstwo porażek. Inny na ich miejscu już dawno by zrezygnował, odpuścił, ale w nich gdzieś głęboko tli się jeszcze nadzieja. I pracują. I trenują" - czytam na stronie "Z ławki rezerwowych".
Fundacja zrzesza 70 dzieci: część jest z poprawczaków, część bez żadnych konfliktów z prawem, ale zaniedbana przez najbliższych. - Często wchodzimy w rodziny, bo wiemy jak heroicznym zadaniem jest wychowanie dzieci w pojedynkę. Chcemy współpracować, pomóc. Jesteśmy też po to, żeby rodzic mógł się z nami skonsultować, omówić dylematy wychowawcze, dostać od nas wsparcie w trudnym momencie - mówi prezes "Z ławki rezerwowych".
- Najważniejsze w tej pracy? Nie mieć oczekiwań. Ale to jednocześnie najtrudniejsze. Bo jak ich nie mieć? Przecież wiem, że pomagam temu chłopcu i jak ode mnie nie przyjmie pomocy, to może jej już nigdy od nikogo nie dostać.
---
Zbiórkę "Jedziemy vanem na Euro" można wesprzeć tutaj: https://pomagam.pl/jedziemynaeuro